Zum Inhalt springen


przez świat z otwartymi oczami…


    Wszystkie podobieństwa do osób oraz wydarzeń istniejących w rzeczywistości są zamierzone i zupełnie nieprzypadkowe


11 stycznia 2011

Spotkanie z diabłem

Kiedy człowiek rusza w podróż, czasem wcale nie chodzi o kilometry. Chodzi o to, co za nimi stoi. A tego zimowego poranka miałem do pokonania nie tylko śliskie drogi, lecz także… własne obawy. Bo jechałem na spotkanie, które przypominało jubileusz z patyną milczenia.

Deszcz bębnił o szyby, a lodowe sople na dachu wygrywały swoje:
_tyk… pyk… dzyń…_
Jakby natura stroiła instrumenty przed występem dnia. Wszystko było muzyką — nawet moje niezgrabne poślizgi z walizką na lodzie, które kończyły się czymś pomiędzy piruetem a małym przekleństwem pod nosem.

Autostrada przywitała mnie chłodno, ale bez zaskoczeń. Po chwili sunąłem po niej, czując się jak samotny panczenista na torze. Prawa strona zawalona ostrożnymi kierowcami, więc z gracją przesunąłem się na lewy pas i… sunąłem — nie za szybko, nie za wolno, z sercem, które biło w rytmie wycieraczek.

Lotnisko — sprawne, chłodne, beznamiętne. Wszystko szło dobrze… dopóki nie usłyszałem tej typowej frazy urzędniczej:
„Lód. Lot przesunięty. Proszę o cierpliwość.”
Nie mam wyjścia. Mam tylko bilet, parówkę w kieszeni i trochę czasu na przemyślenia.

Czekanie boli najbardziej, gdy człowiek nie wie, czy czeka na coś dobrego.
Ludzie mijają mnie, siadają, wstają, śmieją się. A ja siedzę jak puste krzesło między nimi. Trochę śpię, trochę jem, trochę myślę o tym, że najważniejsze rozmowy to te, które nigdy się nie odbyły.

W końcu samolot. Wsiadam i czuję się jak w tramwaju z lat 90.:
„Heniu, tu! Jest miejsce!” — krzyczy kobieta przez rzędy foteli.
„Zbyszek, zostaw ten plecak, przecież zaraz wystartujemy!”
Polski folklor w powietrzu — rozgrzewający jak barszcz w Wigilię.

Godzina w bezruchu. Kapitan w końcu przemawia:
„Bagaże są. Możemy.”
Jakby mówił: „Twoje życie się zmieściło. Ruszamy.”

Lądowanie późnym popołudniem. Auto wynajęte, silnik warczy ochoczo. Ruszam dalej. Droga niby prosta, ale nagle… śnieg z pól zaczyna tańczyć. Jezdnia biała jak kartka, na której ktoś postanowił coś napisać — tylko jeszcze nie wiadomo, czy będzie to list miłosny, czy rachunek sumienia.

Znam te warunki. Zimno, ciemno, ale jadę. Do przodu. Tak przynajmniej próbuję.

Aż nagle — ściana. Ciężarówka złożona jak marzenia dzieciństwa. Objazd.
Przez wioski, przez pola, przez ciszę tak głęboką, że słychać własne myśli.

I wtedy — chwila nieuwagi, moment oddechu… i moje auto wykonuje elegancki obrót. Całe 180 stopni. Jakby chciało zawrócić, odpuścić. Ale ja już nie mogę — jestem za blisko.

Na miejsce docieram z godziną spóźnienia. Wchodzę. Pierwsza część uroczystości — już za mną. Uśmiechy przy stołach, toast wzniesiony beze mnie. Ale teraz — spojrzenia. Jedne ciepłe, drugie zimne jak lód pod nogami. Niektórzy podchodzą, ściskają dłonie z prawdziwym wzruszeniem. Mówią, że dobrze mnie widzieć. Że brakowało.

I są też inni. Cienie wśród światła. Twarze jak maski, słowa jak pusty dźwięk. A jedna z nich… wykrzywiona nie grymasem, ale wspomnieniem. On. Stoi tam jak wyrzut sumienia w ludzkiej formie. Coś burczy pod nosem, ja odpowiadam równie krótko. Pomiędzy nami ściana z lodu grubsza niż ta na autostradzie.

Nie zostaję długo. Dziękuję, kłaniam się, chowam w płaszczu i wychodzę.
Na zewnątrz zimno, ale jakoś lżej.

Droga powrotna — spokojna. Bez piruetów, bez burzy. Wracam do domu.
Nie do miejsca.
Do siebie.